Droga ucieka z lasu, pojawia się przestrzeń. Droga jest równie kręta jak poprzednio, ciągle lawiruje z góry na dół. Jest pełno żwiru, błota, większych i mniejszych kamieni. Trudno skoncentrować uwagę na drodze, widoki z lewej strony zepierają dech w piersiach. Na horyzoncie rozciągają się góry porośnięte lasem, z którego punktowo wyglądają plantacje bananów, kawy, herbaty i Bóg jeszcze wie czego. Pomiędzy drogą, a pasmem górskim w tle płynie rzeka. Rozlewiska porośnięte są mniejszą, ale równie gęstą roślinnością. Pojedyncze pola ryżowe, domy, place i uprawy warzyw i owoców uzupełniają kolorową mozaikę.
To już ostatnie zdjęcie na tym etapie podróży. Za chwilę wyłoni sie wieś - osady Long Son i Ben Duong. Domy, głównie drewniane położone są lużno wzdłuż drogi. W centrum kilka wolno stojących murowanych budynków: szkoła, koszary wojskowe, jakies budynki rządowe. Dalej znowu drewniane: warsztaty, sklepiki, punkty usługowe, małe manufaktury i wiele tych budynków w których coś się dzieje, ale mój wietnamski nie pozwala na rozszyfrowanie cóż może dziać się wewnątrz. Rozglądam się za jakimś miejscem do spania. Nic z tego. Trzeba jechać dalej.
Na jednym z zakrętów motor łapie poślizg. Niebezpiecznie podskakuje i całość trwa kilka sekund. Staram się wyprowadzić motor na prostą. Szybkie poderwanie przedniego koła. Maszyna wyrwana z poślizgu skacze po jezdni jak koń ugodzony pejczem. Przechyla sie w prawo, w lewo i kontynuuje poślizg. Straram się wychamować i skierować impet uderzenia na kierownicę. Zderzenie z aluminową bandą nie należy do przyjemnych. Leżę na jezdni z rozbitym motorem. Na szczęście nie zagiałem się na bandzie. Jestem na asfalcie, więc również nie przeleciałem na drugą stronę.
Do motoru podbiegają idący drogą wieśniacy. Bardzo energicznie starają się mi pomóc. Niestety niewiele rozumimem, trudno nawet określić czy język którym mówią jest wietnamskim. Raczej jest to jakiś lokalny dialekt.
Siedzę na drodze i badam co się stało. Motor jest rozbity i przyklejony do barierki. Ubranie wyszarpane i zdarte, ale napewno mam okulary i głowę w jednym kawałku. Nogi i ręce też są ok, czuję ból ale nie można powiedzieć, żeby było to coś poważnego. Kilka opuchlizn i otarć - opłaciły się treningi z upadania na motorze, które trenowałem z kolegami z akademika.
Zabieram się do zbierania motoru, nie jest najlepiej. Nie ma lusterek, rozbite światła, wygięta felga, rozbita deska rozdziecza, trochę pomniejszych uszkodzeń. Trzeba będzie wrócić do osady, którą minąłem i naprawić co się da. Już 18.00 więc czasu jest mało.
W warsztacie sensacja, mój przejazd został zauważony i napewno wywołał niezdrowe podniecenie, ale teraz to sensacja. Jestem w warsztacie. Staram się mówić łamaną wietnamszczyzną, ale co tu mówić - odrazu widać, że motor wymaga naprawy. Szef warsztatu wydaje kilka poleceń i trzech młodych chłopców zabiera sie do składania motoru. Prostują i naprawiają co się da. Wiele z tych napraw ma charakter prowizoryczny, ale powinno mi pozwolić na dojechanie do miasta Khe Sanh - a tam na bardziej gruntowną naprawę motoru.
Za 20 minut ruszam w drogę. Wymieniam uśmiechy i uściski dłoni z ekipą z warsztatu. Ruszam z gazem. Na zdjęcia nie ma czasu - trzeba jak najszybciej znaleźć miejsce noclegowe. Zmierzcha się, a droga wydaje się coraz gorsza. Przejeżdżam przez kolejne wsie - wszystkie domy są drewniane, a w nich kolorowo ubrani ludzie. Mniejszości etniczne - niedobry znak. Miejsc noclegowych nie będzie, a spanie w domu mniejszości etnicznej może nie być takie proste. Jak wytlumaczyć moją sytuację???
Nagle szlaban. Dosłownie, nie w przenośni. Drogę zamyka biało - czerwony szlaban. Pierwsza myśl - dojechałem do Polski! Ale nic z tego - obok szlabanu kręcą się leniwie żołnierze. Wyglądają na mocno zrelaksowanych, aby nie powiedzieć wręcz zdemobilizowanych. Na mój widok podnoszą się i poprawiają ubrania. Zatrzymuję się przy szlabanie i zaczynają się pytania co robię, skąd jestem, gdzie jadę, itp. Z drewnianego domku wychodzi ktośwyższy rangą - o czym świadczą gwiazdki na pagonach - i on przejmuje rozmowę. TO chyba jedyna osoba mówiąca z hanojskim akcentem. Pokazuję paszport i atlas, na którym zaznaczona jest trasa mojego przejazdu. Pojawiają się kolejni żołnierze. Atmosfera jest luźna, padają dowcipy, żołnierze chichoczą i oglądają z zainteresowaniem rozbity motor. Postanawiam iść na całość i pytam czy można zanocować. Żołnierze narazdzają się....ale niestety. To strefa wojskowa i obcokrajowiec nie może spać. Na pytanie co mam robić pada jakaś odpowiedź, ale nie wiele rozumiem. Jedyne co rozumiem to: "Khe Sanh". Szlaban z napisem "Cam Vao - Zakaz Wjazdu" podnosi się. Mogę jechać.
Droga spowrotem wkleja się w dżunglę. Jest ciemno jak .... " w lesie". Uszkodzone światło rzuca co prawda poświatę, ale na niewiele się to zdaje. Droga ostro pnie się w górę w dżungli, która w nocy wydaje masę niestworzonych dźwięków - piski, pochukiwania, syczenie, buczenie, wycie. Pycha, gorzej być nie mogło.....
...oczywiście, że mogło. Na drodze pojawia się coraz więcej mokrego błota i kamieni, Jadę najwyżej 20km/h, a motor ślizga się jak na ślizgawce. Drogę spowija delikatna biała mgiełka. Widoczność spada. Kombinuję co zrobić, teraz jestem gotowy na każdy ruch. Jestem coraz bardziej senny, a urazy w wypadku dają o sobie znać - przeciągły ból w nogach i rękach. Motor skacze na kolejnych kamieniach, łapię poślizg. Motor skacze po drodze, ale udaje mi się wychamować na poboczu. Jest kiepsko, ale nocleg w dżungli na pograniczu Wietnamu i Laosu to nie jest najlepszy pomysł.
Mija godzina, potem kolejna. Jest 21.00 na wsi (a nie mówiąc już w dżungli) - środek nocy. Przebijam się przez zwałowiska osuniętej ziemi. Gliniaste błoto, kamienie i środek nocy - zupełnie nic nie widać, ale trzeba jechać, do Khe Sanh zostało jakieś 60-80km. Jeżeli będe tak dalej jechał będe tam następnego dnia rano. Niewesoło, ale nie ma żadnej altwrnatywy. Żałuję, że po prostu nie zostałem przy szlabanie z żołnierzami.
Nagle jest. Na horyzoncie widać światło. Decyduję, że choćby nie wiem co - tam będę spał. Zresztą jestem już padnięty po kilkusetkilometrowej jeździe w górach, wywrotce. A oczy same się zamykają. Ciekaw jestem skąd pochodzi światło. Wyobrażam sobie jakiś posterunek wojskowy, albo graniczny, a może chatę mniejszości etnicznej. Rzeczywistość okazuje się bardziej prozaiczna. Światło dochodzi z brezentowej konstrukcji zbudowanej na drewniano-bambusowym stelażu. Upstrzonej plastikowymi workami i taśmą klejącą - w tego typu "skrytkach", bo trudno to nazwać nawet namiotem, mieszkają robotnicy drogowi. Zatrzymuję motor i odchylam płachtę zakrywającą wejście. Z najbardziej przyjaznym uśmiechem, na który jestem się w stanie zdobyć, mówię: "Xin Chao". W środku na bambusowych łożkach-leżankach siedzi 3 dwudziesto - trzydziestoletnich młodzianów. Ich twarze wyrażają osobliwą kombinację przerażenia i zaskoczenia zarazem. Przez ich głowy przebiega zapewne tysiąc myśli...bo czego jak czego, ale w nocy w dżungli, na totalnie nieuczęszczanym odcinku drogi pojawia się wielki białas mówiący po wietnamsku. Aby mnie nie zabili w odruchu obronnym, w końcu naród przesądny, a ja z pewnością nie jestem nikim innym tylko duchem (wielką stopą, yeti, potworem z dżungli, itp - niepotrzebne skreślić) zaczynam szybko i chaotycznie opowiadać. Przedstawiam w zarysie kim jestem, jak tu dojechałem i takie tam. Staram się mówić po wietnamsku jak najlepiej, ale żadnej reakcji ze strony słuchaczy. Szybko powtarzam jeszcze raz to samo i dopiero wtedy zaczynają zadawać mi pytania. Rozmowa, choć łamana zaczyna się kleić. Zostaję zaproszony na nocleg - który wcześniej sam zasugerowałem.
Nieco niepewnie, ale przyjacielsko zostaję zaproszony na kolację, która znajduje się w plastilkowych pojemnikach. Butla gazowa i w ciagu kilu minut w miseczkach ląduje ryż, gotowane warzywa oraz nieco ciemnego mięsa. Do tego nieodzownie pojawia się ryżówka. W brudnej i pogiętej plastikowej butelce, ale o wybornym smaku. Nawiązuje się rozmowa, nowo poznani koledzy oglądają motor kiwając głowami. Aby kontynuować biesiadę jeden z nich idzie do "zaparkowanej" w pobliżu koparki, aby odlać trochę paliwa do prowizorycznej lampki zatkniętej w rogu "namiotu". Atmosfera jest wesoła i przyjacielska, ale mam świadomość, że jakby chcieli mnie zarżnąć i zakopać w lesie - to mogą to zrobić bez świadków!
Ale chyba nie będzie tak źle!
Koło północy montujemy spanie. Na bambusowej macie, zawinięci w barchany, koce i nie wiadomo co jeszcze upychamy się do spania. Jest ciasno, ale noc jest raczej chłodna - a do tego przejmująca wilgoć. Brrr. Wietnamskim zwyczajem śpimy jeden koło drugiego, jak w prawdziwej komunie. Wspaniale!
2 komentarze:
hahaha :) uśmiałem się, gdy czytałem o przerażeniu wietnamskich chłopaków widząc w środku nocy białasa.
Lud
No jak znasz wietnamczykow z prowincji gapiacych sie na bialasow z ciekawosci. To ci mieli o tyle ciekawiej, ze bylo odludzie i srodek nocy. A bialas duzy, z wasami i ogolony. Pelne porazenie!
Prześlij komentarz