wtorek, 22 lipca 2008

CO JEST ZGODNE Z LINIĄ POLITYCZNĄ GAZETY WYBORCZEJ?

...przestronna nowoczesna hala. Zapach lekko orientu, ten niepowtarzalny lekki słodkawo-mdły, towarzyszący każdej wizycie z Azji, miesza się z zapachem świeżych konstrukcji aluminiowych, farb, plastiku i wszystkiego czym może pachnieć nowo postawiony budynek. Jest szósta rano, jestem lekko senny po wielogodzinnym siedzeniu na małym fotelu, co prawda pluszowym, ale niedostosowanym do gabarytów prawie 2 metrowego i 100 kilowego młodzieńca. Na wpół śpiąco przeciągam się prostując zwiotczałe i zastane mięśnie. Miły chrupot kostek i miłe uczucie krwi tętniącej po całym ciele.

Stoję grzecznie w ogonku z kilkoma osobami. Większośc to Europejczycy, troche Wietnamczyków z róznymi paszportami, ale więszość przekłada swoje europejskie i amerykańskie wyjmując dokumenty z zieloną okładką i napisem Xa Hoi Chu Nghia Viet Nam - Wietnamska Republika Socjalistyczna oraz Ho Chieu - Paszport. Wraz ze zbliżaniem się do wyznaczonego momentu konfrontacji zaczynam się pocić. Ręce pokrywają się lepką mazią, Wynik stresu czy gorąca i wilgotności. Jest co prawda klimatyzacja w hali; ale kilkadziesiąt procent wilgotności robi swoje. Czuję mrowienie w karku, napływającą intensywnie krew z całego ciala do skroni, wraz z nieodłączną falą gorąca...zaraz nastanie moment prawdy. Jeszcze tylko kilka minut. Nerwowo zerkam przez ramię, mnę w ręku swoje dokumenty: paszport, deklaracje wjazdu i wyjazdu oraz deklaracje celną dotyczącą bagażu. W pamięci mam kolejny artykuł "Gazety Wyborczej" o bezlitosnej wietnamskiej służbie bezpieczeństwa. Kajdanki, ciemne pomieszczenia, grad pytań. A może rzucą mnie na ziemię, wyjmą teczkę z napisem Maciej Ryczko i ..... w końcu spotkam się z oficerem wietnamskiej bezpieki. Części zorganizowanej i perfekcyjnie działającej macki Wietnamskiej Milicji Ludowej lub Służby Bezpieczeństwa (tego do końca artykuł nie wyjaśnia). Myśli nerwowo przebiegają mi przez głowę, czy powinienem się bronić, nic nie mówić, potakiwać, a może zaprzeczać.

Zanim udaje mi się znaleźć odpowiedzi na wszystkie pytania słyszę senne "next please". Podchodzę, do siedzącego za kontuarem urzędnika (a może lepiej oficera - co sugerują trzy gwiazdki na pagonie). Konstatuję, że jest ich więcej - chyba ze 30. Szybko myślę, że na paniczną ucieczkę nie ma miejsca. Oficer przegląda kwity, nabija pieczątki na dokumentach i w paszporcie. Na ekranie komputera pojawia się strona i moje zdjęcie wraz z informacjami o moich wjazdach i wyjazdach z Wietnamu. Co teraz????

Tak chyba powininen zaczynać się mój artykuł o przekraczaniu granicy wietnamskiej oraz kontakcie z oficerem jednostki A18. Gdybym pracował w "Gazecie Wyborczej" z pewnością mógłbym liczyć na Duży Format, a może nawet na ramówkę na pierwszej stronie środowego lub czwartkowego wydania. Nic z tego moi drodzy, popsuję Wam ten fantastycznie zaczynający się wątek. 7.30 przylot z Frankfurtu do Sajgonu. Czekam w ogonku na kontrolę paszportową w tłumie wesoło żartujących turystów. W "budkach-okienkach" siedzą Panowie z Immigration Police(wydzial A 18 to skrót nazwy wydziału). Wyglądają na mało zainteresowanych swoją pracą, ale w miarę płynnie stemplują i notują w systemie komputerowym przekroczenia granicy na sajgońskim lotnisku Tan Son Nhat. Kontrola ogranicza się do czynności manualnych oraz "hello", "next" i bye bye". Nikt nie zadaje żadnych pytań - bo i po co. Jeżeli masz wizę lub posiadasz wietnamski paszport możesz w dowolnym momencie przekroczyć granicę i nikogo nie obchodzi dokąd, na ile i gdzie jedziesz. Każdy ze "strasznych" oficerów ma przypięty identyfikator służnowy z numerem oraz imieniem i nazwiskiem. Nuda....chyba tak, ja też przysypiam - więc w tym momencie wystarczy zaprezentować artykuł z 28-06 z GW i adrenalina od razu nam skoczy. Do dzieła!

Zakładnicy ambasady Wietnamu

Aleksandra Krzyżaniak-Gumowska
2008-06-28,
Nguyen Lam: W swoim kraju byłem w małym więzieniu, w Polsce jestem w dużym więzieniu

Zobacz powiekszenie

Fot. Adam Kozak / AG

Tran Ngoc Thanh przez niemal dziesięć lat był w Wietnamie członkiem partii. W 1988 r. przyjechał do Polski, otworzył restaurację i zaczął organizować wietnamską opozycję na emigracji

Zobacz powiekszenie

Fot. Jerzy Gumowski / AG

Wólka Kosowska. Drzwi do hotelu dla uchodźców rozbite przez straż graniczną

Zobacz powiekszenie

Fot. Jerzy Gumowski / AG

Jeden z Wietnamczyków pokazuje ślady po skuciu rąk plastikowymi kajdankami

Zobacz powiekszenie

Fot. Krzysztof Miller / AG

Wietnamska opozycjonistka Ton Van Anh,która pomaga swoim rodakom w Polsce

To Thuan zobaczył ich pierwszy. Eleganccy, w marynarkach, jeden wyższy, drugi niższy - wietnamscy esbecy zbliżali się do męskiego bloku w strzeżonym ośrodku dla cudzoziemców w Lesznowoli.
40-letni Thuan słyszał co prawda plotki, że się zjawią, ale nie wierzył: - Przecież jesteśmy w polskim więzieniu - myślał.

W Lesznowoli siedzi od sierpnia - za nielegalne przekroczenie granicy. To nie przestępstwo, ale wykroczenie, za które straż graniczna i policja mogą wsadzić do aresztu albo zamkniętego ośrodka i deportować. Wcześniej przez siedem lat pracował na Stadionie Dziesięciolecia. Na czarno rzecz jasna.
Na widok esbeków Wietnamczycy wpadają w panikę. Będą deportacje? Wsadzą ich do wietnamskiego więzienia? Po co te przesłuchania? Przecież Polacy już ich przesłuchiwali!
Na wszelki wypadek Thuan zamyka się w toalecie.
Dahn, który w Lesznowoli siedzi już od marca, udaje, że śpi. To co, że większość z wyczytanych przez policjantów grzecznie czeka na dole na swoją kolej. Dahn z zazdrością myśli o koledze, którego właśnie tego dnia odwieziono do szpitala. Boże, ile dałby teraz za 40-stopniową gorączkę! Byle przyszła dziś, w środę, 12 września, najlepiej wcześnie rano.
Szkoda narodu
Thuan miał już do czynienia z wietnamską policją, więc w toalecie siedzi jak długo się da. Wychowany na północy Wietnamu nauczył się nie zadawać pytań i kochać: kolor czerwony, komunizm i partię.
Wszystko się zmieniło, gdy pewnego dnia członkowie partii przyszli do sąsiadów i powiedzieli, że dom nie jest już ich własnością. Thuan się oburzył i zaczął pisać odwołania, w których oskarżał konkretnych dygnitarzy. On, choć bezrobotny, ale przecież po ekonomii - lepiej radził sobie z urzędnikami niż niewykształceni chłopi. I zrobił coś, czego w Wietnamie robić nie warto - zwrócił na siebie uwagę władz.
Miejscowi policjanci, najpierw uprzejmi, sugerowali, żeby Thuan zaprzestał działania na szkodę narodu. To Thuana nie przekonało. Policjanci nie odpuścili. Poszturchiwali, bili po twarzy, kopali. I dali do podpisania pismo, w którym Thuan zobowiązuje się, że nie będzie w niczyim imieniu występował w sądach.
Nie znał nikogo, kto sprzeciwiałby się wietnamskiej policji. Nie znał żadnej organizacji opozycyjnej. Co ludzi obchodziła polityka, kiedy ledwie starczało na miskę ryżu?
Podpisał więc pismo podsunięte przez policjantów. I zaczął się rozglądać, jak by tu wyjechać z kraju.
Chciałbym zostać w Polsce
Dahn musiał w końcu przestać udawać, że śpi, i zszedł do świetlicy. Tam czekają na niego wietnamscy esbecy. Wydają się mili.
- Życzy pan sobie czegoś? - pyta Dahna ten niższy.
- Może chce pan pojechać do Wietnamu? - pytają esbecy.
O, to jest akurat ostatnia rzecz, jakiej Dahn by sobie życzył! Od pięciu lat jest w Polsce, tu poznał żonę - Wietnamkę. Sprzedają ciuchy na Stadionie Dziesięciolecia. Mówi "żonę", choć przecież nie mogą wziąć ślubu, bo oboje przedostali się do Polski przez zieloną granicę, a "przewodnicy" zabrali im dokumenty. Mają dwójkę dzieci, z których jedno urodziło się po trzech miesiącach od zatrzymania Dahna.
Co by robił w Wietnamie? Przecież skończył wyższą szkołę wojskową, jako żołnierz zarobiłby w miesiącu co najwyżej na jednego dziecięcego bucika. Więc w ogóle się za wojsko nie brał. Z ulicznego handlu w ciągu dnia uzbierał z dolara. Przy dobrym obrocie.
- Chciałbym zostać w Polsce - mówi Dahn w przypływie odwagi.
Esbecy nadal się uśmiechają: - Pomyślimy, co możemy dla pana zrobić. Pomożemy.

I podsuwają dokument.
Oczywiście, że podpisał. Jak się spotykasz twarzą w twarz z wietnamską esbecją - robisz, co ci każą.
W Wietnamie nie używa się słowa "Odmawiam". Tak mówią tylko "wrogowie narodu" i "terroryści", o których Dahn czytał w gazetach. A oni siedzą w wietnamskich więzieniach. Dahn bardzo nie chciałby trafić do wietnamskiego więzienia.
Więzienie za pisanie
Nguyen Lam pierwszy raz został aresztowany w 1978 r., kiedy jako poborowy służył w wojsku. Dowódcy kazali strzelać do wioski zamieszkanej przez mniejszość chińską. Jakoś mu się nie mieściło w głowie, żeby w czasie pokoju strzelać do tych samych ludzi, którzy wietnamskim żołnierzom pomagali w czasie wojny z Amerykanami. Nie wiedział jeszcze, że szykowała się wojna z Chinami.
Drugi raz złapano go podczas ucieczki łodzią z Wietnamu. Wcześniej słyszał ostrzeżenia, żeby nie pisał tych swoich nowelek o przekupnych urzędnikach albo o biedakach, którzy pracują ponad siły. Ale Lam uparcie pisał i wysyłał do redaktorów, którzy przekazywali jego teksty policji. Nawet bicie nie odstraszało go od pisania.
Do więzienia-obozu trafił, kiedy usiłował uciec z Wietnamu. Po kilkaset osób mieszkało w kilkunastu bambusowych budynkach otoczonych drutem kolczastym. Również dzieci. Jakich przestępstw mogły się dopuścić? Może przyszły zaprotestować przeciwko niszczeniu świątyni buddyjskiej? Może rozmawiały z zagranicznym dziennikarzem? A może miały nieszczęście urodzić się wśród Degarów - torturowanych, sterylizowanych za to, że są rdzenną ludnością plemienną wyznającą chrześcijaństwo?
W bambusowym więzieniu wszyscy mieli kłopoty żołądkowe, cierpieli na choroby skóry, byli osłabieni i wychudzeni. Kąpiel - raz na dwa-trzy miesiące. Toalety - tam, gdzie akurat stali.
Już po mnie
W areszcie deportacyjnym na Okęciu ponad dwudziestu Wietnamczyków rozmawia tylko o esbekach. Tu przesłuchiwali i we wrześniu, i w lutym. W pokoju komendanta albo w sali na dole.
Mówią, że coś podpisali, ale nie wiedzą co.
33-letni Viet Anh - bo był za bardzo zdenerwowany. - List samobójczy też byśmy podpisali - mówią inni. Nie mieli czasu do namysłu.
Viet Anh stanął przed drzwiami komendanta, strażnik otworzył mu drzwi i nie wchodząc, zamknął.
"Kurcze, już po mnie" - zdążył tylko pomyśleć Viet Anh, bo esbecy zarzucili go pytaniami: imię, nazwisko, adres w Polsce, rodzina w Polsce, przyjaciele. Zeznał, że nie ma przyjaciół. Skłamał, że do Polski przyjechał w 2003 r., a nie - w czerwcu 2007 r. Myślał, że jak powie, że w Polsce jest dłużej, to go nie deportują. Że skoro złożył wniosek o status uchodźcy, nie będą go przesłuchiwać. Bo Viet Anh wniosek o status uchodźcy złożył w styczniu, przesłuchiwany był 20 lutego, a pierwszą decyzję odmowną w sprawie statusu dostał 14 marca.
W prawniczym żargonie oznacza to, że "był w procedurze".
Prof. Irena Rzeplińska z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka: - Dopóki trwa postępowanie o status, to on nie powinien być przesłuchiwany. On nawet sam nie powinien się kontaktować z przedstawicielstwem dyplomatycznym swojego kraju, bo będzie to odbierane jako zwrócenie się o opiekę do kraju pochodzenia. Przecież skarży się na swój własny kraj, że on mu nie daje ochrony.
Podpułkownik Andrzej Pilaszkiewicz ze straży granicznej uważa, że nie wolno tylko przekazywać informacji, że "jest w procedurze": - Nie ma żadnego przepisu, który zabrania przesłuchań osób ubiegających się o status uchodźcy, choć staramy się tego nie robić. W lutym przeoczyliśmy dwie osoby. W maju - żadnej.
Jakie hasła krzyczałeś?
Viet Anh już raz starał się o status uchodźcy - jako 14-latek w Indonezji, do której w 1989 r. uciekł razem z ojcem. Po siedmiu latach UNHCR (Przedstawicielstwo Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych do Spraw Uchodźców) podpisało z Wietnamem umowę o repatriacji.
Z raportu Boat People SOS - amerykańskiej organizacji założonej przez Wietnamczyków na emigracji - wynika, że repatrianci z Indonezji już kilka dni po powrocie do Wietnamu dostawali wezwanie na komisariat. Podczas przesłuchań odpowiadali na te same pytania: - Co chciałeś osiągnąć, wyjeżdżając z kraju? Z kim uciekałeś? Kto był kapitanem statku? O czym opowiadałeś na przesłuchaniach w sprawie statusu uchodźcy? Spotykałeś się z jakimś prawnikiem?

I dalej: - Brałeś udział w antykomunistycznych demonstracjach? Jakie hasła krzyczałeś? Co było na transparentach? Kto wam przewodził? Jaka organizacja?
I tak przez trzy dni. Potem regularnie co miesiąc identyczne pytania.
Viet Anh nie miał szans na znalezienie pracy w Sajgonie, bo firmy nie chciały ściągać na siebie zainteresowania władz. Co jakiś czas musiał się stawiać na komisariacie i zdawać relację ze swoich codziennych zajęć.
Miał szczęście, że w Sajgonie skończyło się na przesłuchaniach i bezrobociu. Z raportu Boat People SOS wynika, że w innych miastach, np. w Ben Tre, Tuy Hoa, Da Nang czy Hai Phong powracających wsadzano do aresztu i bito.
Współpracujesz, nie deportujemy
Po Thuana polska policja przyszła w sierpniu prosto do wynajmowanego przez niego mieszkania na warszawskiej Pradze. Dzień wcześniej na wielokulturowym festiwalu Kontynent Warszawa był wśród opozycjonistów wietnamskich, którzy ścięli się podczas demonstracji z organizacjami proreżimowymi.
Policjanci zapukali, Thuan grzecznie otworzył. Jakoś nie przyszło mu do głowy, żeby nie otwierać, tylko zaszyć się w ciemnym kącie, a następnego dnia zmienić lokum. Wygląda na to, że przez ostatnie pół roku za bezpiecznie czuł się już w Warszawie. Przecież odkąd w 1999 r. przyjechał do Polski, raczej nie wychodził z domu, raczej siedział w internecie na wietnamskich opozycyjnych forach dyskusyjnych. Tu dopiero zauważył, że jest więcej osób, które nie zgadzają się z wietnamskimi władzami.
Policjanci poprosili o dokumenty, nie miał, więc zatrzymali i wywieźli do Lesznowoli.
Prosto w ręce wietnamskiej bezpieki.
- Witamy serdecznie - uśmiechnął się esbek. - Wiemy, że pan sam nie jest aktywny, ale ma pan znajomych, którzy chcą obalić komunizm.
Thuan przyjaźni się z wydawcami "Dan Chim Viet", opozycyjnego periodyka "Wietnamskie Ptactwo" wychodzącego w kilkudziesięciu egzemplarzach w Polsce i publikowanego w internecie.
- Chciałbym, żeby pan z nami współpracował po wyjściu z aresztu, żeby dostarczał nam pan informacje - mówi wprost esbek.
Drugi dodaje łagodniej: - Nie wymagamy od pana żadnej dodatkowej pracy, żadnego wyciągania tajemnic. Wystarczy, że pan powie, co pan wie. O katolickich znajomych na przykład - i znowu się uśmiecha.
Thuan zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z doświadczonymi wietnamskimi esbekami. Żaden nie podnosi głosu.
- Jeśli chce pan odwiedzić rodzinę - zaczyna ten łagodniejszy, a tak się składa, że Thuan od dziewięciu lat nie widział ani rodziców, ani rodzeństwa i o tym marzy najbardziej - sprawimy, że dostanie pan dokumenty umożliwiające pobyt w Polsce i będzie pan mógł pojechać do Wietnamu.
Thuan dalej się uśmiecha.
Ten bardziej szorstki ostrzega: - Jeśli nie będzie pan współpracował, będzie pan deportowany. A w Wietnamie - tu esbek robi znaczącą pauzę - wie pan, nie będzie łatwo.
I znowu ten łagodniejszy: - Będziemy w kontakcie. Jak będzie trzeba, znajdziemy pana.
Ambasada wyławia opozycjonistów
- Za polskie pieniądze ktoś, kto jest przeciwnikiem systemu, jest deportowany prosto w objęcia systemu - mówi ksiądz Edward Osiecki, werbista, duszpasterz Wietnamczyków. Na biurku w jego warszawskim biurze piętrzą się stosy teczek Wietnamczyków starających się o legalny pobyt w Polsce. 250 rozpatrzonych pozytywnie, 400 czeka na decyzję.

Wietnamczykom nie jest łatwo zalegalizować pobyt - nie mają dokumentów, nielegalnie przekroczyli granicę. Polscy urzędnicy z zasady nie udzielają im statusu uchodźcy, uznając ich za migrantów ekonomicznych. Jeśli jednak Wietnamczyk zostanie zatrzymany za brak dokumentów i w polskim areszcie odsiedzi rok, ma prawo do pobytu tolerowanego. Pod warunkiem że straż graniczna nie potwierdzi jego tożsamości. Jeśli jednak z pomocą esbeków przysłanych przez wietnamską ambasadę jej się to uda, Wietnamczyk jest deportowany.
- Wietnamczycy są zakładnikami państwa, z którego pochodzą, zakładnikami ambasady - wzdycha ksiądz Osiecki. - Ambasada konsekwentnie odmawia potwierdzenia danych osobowych wtedy, gdy człowiek jest wobec ambasady w porządku - tzn. nie działa w emigracyjnej opozycji, nie roznosi ulotek, nie działa przeciwko komunistycznemu systemowi. Tych, którzy podnoszą głos przeciwko reżimowi, dziwnym trafem znajduje policja, a ambasada natychmiast potwierdza ich tożsamość. Wtedy polska straż graniczna z miejsca może ich deportować.
Między nami urzędnikami
Wietnamscy esbecy, czyli urzędnicy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego z wydziału odpowiadającego polskiej straży granicznej, przesłuchiwali swoich rodaków w różnych aresztach i ośrodkach dla cudzoziemców we wrześniu, lutym i ostatnio w maju. Zanim do tego doszło, rok temu między 23 i 25 maja rozmawiali z polską strażą graniczną. Przy kawie, herbacie, wodzie mineralnej i ciasteczkach dwaj wietnamscy esbecy i dwóch-trzech polskich strażników zastanawiało się, jak zwiększyć efektywność umowy o readmisji podpisanej w 2004 r. Wietnam zobowiązuje się w niej, że przyjmuje uciekinierów złapanych w Polsce bez dokumentów, jeśli uda się potwierdzić ich tożsamość.
Rozmowa - jak opowiada podpułkownik Andrzej Pilaszkiewicz - na początku była kurtuazyjna. Podpułkownik wcześniej pracował w urzędzie ds. cudzoziemców. Na prawie dotyczącym cudzoziemców się zna. Na liczbach tym bardziej. A w przypadku deportacji Wietnamczyków właśnie te liczby nie wyglądały najlepiej. Na 3 tys. zatrzymanych w latach 2001-05 bez dokumentów Wietnamczyków, deportować udało się tylko 849. A dla porównania z 2,9 tys. Bułgarów odesłano do Bułgarii 2,5 tys. osób.
Polscy urzędnicy szybko przeszli do konkretów: - Bez waszej pomocy nie damy rady. Wietnamczycy nie mają paszportów, więc liczymy, że wystawicie im tymczasowy dokument podróży.
Wietnamscy urzędnicy się bronili: - Nie jest łatwo. Przysyłacie nam tylko zdjęcia, imię i nazwisko, czasem adres. A skąd, widząc same dokumenty, mamy mieć pewność, że te osoby nie podały fałszywych danych? A może w ogóle nie są Wietnamczykami?
Strażnicy nie naciskali. Zależało im na tym, żeby "nielegalnych" deportować, i mieli przygotowane rozwiązanie. Podpowiedzieli je koledzy z Niemiec i Wielkiej Brytanii, którzy mają podobne umowy o readmisji. To polski strażnik zaproponował rozwiązanie: - Panowie, a może byście tak osobiście rozmawiali z zatrzymanymi w aresztach deportacyjnych?
Zgoda, uściski dłoni, podpisy na protokole uzgodnień: przedstawiciele wietnamskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego będą regularnie przyjeżdżać na "spotkania" ze swoimi rodakami.
Skąd tak głęboka ufność w urzędników reżimu, który Human Rights Watch oskarża o najgorsze od 20 lat łamanie praw człowieka?
Thuan przesłuchiwany w Lesznowoli się domyśla: - Esbecy mówią polskim urzędnikom, że chcą deportować ludzi. Ale tak naprawdę ich zadaniem jest zaprowadzenie strachu i szerzenie przekonania, że Polska to kraj wietnamskiej policji. Wrześniowy przyjazd premiera Wietnamu, który przyleciał podpisać układ handlowy, i deportacje są sygnałem dla Wietnamczyków, że władza jest silna i dużo może zdziałać na terenie Polski. Że dla Polski ważniejszy będzie układ handlowy niż prawa Wietnamczyków.
Wietnamski reżim w Warszawie
Nguyenowi Lamowi po wyjściu z bambusowego więzienia w końcu udaje się uciec do Polski. Od 2003 r. bezskutecznie stara się o status uchodźcy. Ale i tu, w Warszawie, dopada go wietnamski policjant. - Lepiej, żeby się pan zajmował handlem jak wszyscy - radzi. - Po jakimś czasie będzie pana stać na spokojne życie. A nie takie jak teraz: bez dokumentów, ubogie i co gorsza - związane z wietnamską opozycją emigracyjną.
Kilka dni przed spotkaniem Nguyena Lama napadnięto, wcześniej straszono. - W Wietnamie byłem w małym więzieniu, w Polsce jestem w dużym więzieniu. W tych krajach, gdzie Wietnamczycy mają dokumenty, mogą bojkotować policję. W Polsce nie mają wyboru. Jest strach.
1,5 tys. euro i niszczymy dokumenty
Tran Ngoc Thanh przez niemal dziesięć lat był członkiem partii, wicedyrektorem generalnym przedsiębiorstwa transportowego w środkowym Wietnamie. Gdyby 20 lat temu na stałe nie wyjechał do Polski, pewnie byłby już ministrem.
Ale po studiach w Polsce wrócił do Wietnamu i na zebraniach partyjnych zaczął wyskakiwać z pomysłami na zmiany. A Komunistyczna Partia Wietnamu nie lubi krytyki. Więc w 1988 r. Tran z rodziną wyniósł się do Polski, otworzył restaurację i zaczął organizować wietnamską opozycję emigracyjną. Narzeka, że Wietnamczycy nawet w Polsce w zetknięciu z wietnamskim esbekiem ze strachu chylą kark i robią, co im każe. Bo tu, tak jak w Czechach, na Węgrzech czy na Słowacji, większość Wietnamczyków to ludzie z północy. We Francji, w Stanach Zjednoczonych czy Australii to mieszkańcy południa, którzy uciekali po przegranej przez Amerykanów wojnie i otwarcie krytykują komunizm.
Ale wpadki zdarzały się i na Zachodzie.
W Niemczech wietnamscy esbecy brali łapówki. Albo osobiście podczas przesłuchań podawali karteczki z numerem telefonu osób, które "mogą pomóc", albo na dzień przed rozmową do osoby czekającej na deportację dzwonił łącznik.
Cennik usług wyglądał tak: 1,5 tys. euro za zniszczenie dokumentów i tym samym uniemożliwienie deportacji.

5 tys. euro za francuski paszport.
600 euro za półroczne zabezpieczenie przed deportacją.
W 2005 r. niemieckie przesłuchania udało się ucywilizować: urzędnicy mogą brać w nich udział, mają swojego tłumacza. Skarg już nie słychać.
Pogranicznicy zadowoleni
Straż graniczna jest zadowolona z efektu przesłuchań. Podpułkownik Pilaszkiewicz pokazuje liczby: we wrześniu wietnamscy urzędnicy przesłuchali 52 osoby - wobec 42 potwierdzili tożsamość i można je było deportować. W lutym z 43 osób można było deportować 38, w maju z 63 - 54.
- Zasada jest taka, że na każdym spotkaniu jest polski urzędnik i tłumacz - zapewnia. - Jest tam po to, żeby z tłumaczem interweniować, kiedy coś złego dzieje się w wywiadzie, ale głównie po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo wietnamskim urzędnikom.
Podkreśla, że taka jest zasada, ale przyznaje, że pewnie bywa i tak, że urzędnik czy tłumacz na chwilę musi wyjść do toalety. Czyli, że zasadniczo jest, ale czasami go nie ma.
Politycy są mniej zadowoleni. Trzej posłowie składali interpelacje do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Poseł Platformy Dariusz Lipiński pytał nawet ostatnio o możliwość wypowiedzenia umowy z 2004 r., która pozwala obcym służbom na prowadzenie działalności na terenie Polski. Nie dostał jeszcze odpowiedzi.
Dahn boi się zostać agentem
Esbecy spełnili obietnicę - Dahn, który udawał, że śpi, żeby nie iść na przesłuchanie, nie został deportowany. U księdza Osieckiego wypełnia dokumenty potrzebne do uzyskania pobytu tolerowanego. Należy mu się po roku w areszcie.
Areszt to zdaniem księdza strata czasu i pieniędzy, które lepiej można byłoby przeznaczyć na rozsądną amnestię i przekwalifikowanie legalnych już wtedy imigrantów. Bo cudzoziemców już potrzebujemy przecież do pracy.
Dahn ma jednak kłopot. Urzędnicy wojewody znowu wymagają, żeby jego dane potwierdziła ambasada Wietnamu. Tak jakby nie wiedzieli, że straż graniczna już raz próbowała je ustalić z wietnamskimi esbekami, nie udało się i ma przecież prawo do normalnego życia w Polsce.
Ambasada wymaga, żeby Dahn stawił się osobiście - też udaje, że wcześniej urzędnicy wietnamscy na oczy go nie widzieli. A przecież już raz sprawdzali, czy Dahn figuruje w wietnamskich rejestrach osobowych i uznali, że nie figuruje.
Teraz Dahn się boi. Boi się, że jak pójdzie do ambasady, będzie się musiał za tę pomoc - niepotwierdzenie danych - odwdzięczyć. I że nie będzie potrafił odmówić.

Aleksandra Krzyżaniak-Gumowska

Dane części bohaterów zostały zmienione. Dziękuję za pomoc Ton Van Anh i Robertowi Krzysztoniowi z Instytutu Paderewskiego. Korzystałam z raportu Boat People SOS z 1999 r., raportu „Społeczność wietnamska w Polsce. Polityka migracyjna Wietnamu” opracowanego przez Wydział Analiz Migracyjnych Departamentu Polityki Migracyjnej MSWiA z czerwca 2007 r., raportu „Wietnamczycy w Polsce” Międzykulturowego Centrum Adaptacji Zawodowej z 2008 r., raportów Human Rights Watch i Vietnam Human Rights z różnych lat.

Źródło: Gazeta Wyborcza

Poziom pisania banialuków i nieprawdy w "Gazecie" osiągnął apogeum. Nigdy nie myślałem, że jeżeli teza artykułu nie zgadza się z faktami to tym gorzej dla faktów. Pozwolę sobie na kilka uwag ogólnych na temat artykułu. Pominę też żenujące nazywanie policji imigracyjnej (wydział A18) bezpieką, a MSWiA Milicja Ludową. Na koniec załączam któtki epilog.

Nie będę komentował opowieści Wietnamczyków z artykułu, bo trudno zweryfikować tą wersję opowieści. Szczególnie trudno weryfikować opowieści z lat 70-tych i 80-tych gdy Wietnam był rzeczywiście krajem totalitarnym. Pozwolę sobie tylko nadmienić o kilku faktach. Po pierwsze ziemia w Wietnamie jest własnością państwa - a samowole budowlane stanowią w tym kraju lekko 50% postawionych budynków. Wszyscy o tym doskonale wiedzą i wszyscy to akceptują. Pomijam budowanie niezgodnie z prawem wietnamskim, ale również spontaniczne zajmowanie działek pod samowole budowlane. Wietnamski system własności jest mocno nieczytelny i nie chroni prawa własności, ale raczej coś co nazywa się "interesem państwa". Odszkodowania są wypłacane tylko posiadaczom dzierżaw wieczystych lub czasowych! Mnie też się to niepodoba, ale takie są reguły państwa socjalistycznego(!). Historia Pana Thuana rzeczywiście jest niewesoła, szkoda tylko, że przyjechał do Polski nielegalnie - ale w Wietnamie, gdyby był obcokrajowcem przebywającym nielegalnie, musiał by opuścić kraj w ciagu kilku dni na własny koszt - bezsyskusyjnie!

Historia Pana Danha równie dramatyczna, ale maksymalnie nieprawdziwa. Absolwenci szkół wojskowych - w szczególności akademii opuszczają je w stopniu oficerskim. Mają (o zgrozo!) zagwarantowaną pracę w prawie milionowej armii wietnamskiej 0raz służbowy samochód do dyspozycji. Pensje w wojsku nie są porażające. Oficerowie zarbiają od 100 USD w góre (zależnie od stażu, kwalifikacji i innych wojskowych bonusów). Oczywiście armia wietnamska jest lekko zdezorganizowana i wielu żołnierzy pracuje w sektorze biznesowym armii (wojskowa telefonia komórkowa - VIETTEL, wojskowy bank - MB BANK oraz licznych firmach praktycznie z każdej branży rozsianych po kraju). Możliwości zarobkowe legalne oraz te niej legalne są w Armii Wietnamskiej, delikatnie mówiąc, nieograniczone.

***

Para przyzwoitych butów dziecięcych kosztuje w Wietnamie około 2-5 USD (takie buty kupujemy naszemu synowi!). Z pensji opisywanego Pana wychodzi przynajmniej 30 par butów miesięcznie.

***

Strzelanie do wiosek mniejszości chińskich, którzy pomagali Amerykanom? Coś tu nie gra, więkoszość etnicznych chińczyków mieszka w miastach, a zamieszkujący pogranicze chińczycy napewno nie pomagali w wojnie - bo nie było tam linii frontu. Może chodziło o strzelanie do przekraczających granicę chińskich wietnamczyków, którzy opuszczali Wietnam na fali pogromów w latach 70-tych. Tylko, że to również nieco inna historia.

***

Degarzy - rdzenna ludność plemienna??? Zupełnie nie wiem o co chodzi.

****

Opowieść Pana Viet Anh jest ciekawa, ale niezgodna z rzeczywistością. Nie ma wątpliwości, że uciekinierzy z Wietnamu mieli problemy i byli represjonowani. Zapewne do odwilży 1992 represje mogły być znaczne. Jednakże potem zelżały, a osoby te mogły podejmować pracę i prowadzić życie w Wietnamie. Znam kilka osób, które jako Boat People uciekły z Wietnamu - były represjonowane - ale po odwilży wróciły do życia publicznego. Pracują, prowadzą firmy. Przykładem (pierwszym z brzegu) może być Pan Mau - właściciel prywatnej fabryki farb i lakierów oraz firmy obrotu nieruchomościami. Posiadacz bardzo ładnego Mercedesa klasy S - rocznik 2008.

Dzisiaj każdy może się zatrudnić, a ulice pełne są ogłoszeń: "Poszukujemy pracowników. Oferujemy .....". Jutro zrobię zdjęcia jadąc do biura i wkleję na bloga.

***

Artykuł sugeruje, że w Wietnamie są prześladowani katolicy. Owszem byli, ale na pewno nie są obecnie. Ilość budowanych kościołów, otwierane seminaria duchowne (polecam artykul z wyprawy do Delty Mekongu - gdzie jest zdjecie swieżo wystawionego seminarium w Can Tho).myślę, że jest wyższa niż w Polsce, natomiast powstające masowo stowarzyszenia katolickie mówią same za siebie o stosunku władz do Kościoła Katolickiego. A wielkie wierze kościołow górują nawet nad wsiami w tradycyjnie buddyjskich prowincjach (polecam artykuły z wyprawy szlakiem Ho Chi Minh'a). Nikogo tak naprawdę nie obchodzi i nie ma to wpływu na nic.

****

Ksiądz Osiecki, którego działalność jest bardzo cenna i potrzebna przeinacza fakty, albo jego wypowiedź jest podana w takim kontekście. Wietnamczycy są zakładnikami państwa, hmmm. Polacy podobnie, bo na podstawie umowy pomiędzy Polską, a Wietnamem deportowane są osoby przebywające nielegalnie na terytorium danego państwa. Polacy przebywający nielegalnie w Wietnamie również mogą być deportowani (choć nie znam takich przypadków osobiście), a napewno nie mogą liczyć na pobyt tolerowany, ani kartę stałego pobytu! No doprawdy Polska to dopiero BABILON.

A urzędnicy w Polsce nie są "w ciemię bici" i wiedzą, ze większość emigrantów z Wietnamu stanowią emigranci ekonomiczni. To tylko pytanie czy to 99% czy 99.5% nielegalnych emigrantów. Krytyka polskich "urzędów' powinna mieć jakieś merytoryczne uzasadnienie.

***

Pozytywem artykułu jest to, że w innych krajach jest korupcja na którą loklane służby przymykają oko. Jeżeli w Polsce nie ma takich przypadków pozostaje się tylko cieszyć, że Służba Graniczna stosuje się do litery prawa.

EPILOG

Przekazałem moje komentarze do poprzednich artykułów do "Gazety Wyborczej" do redakcji. W odpowiedzi dowiedziałem się, że nie są one zgodne z: "linią polityczną gazety". Przy powstawaniu artykułu autorka skontaktowała się z Leszkiem Sobolewskim - stypendystą MEN w Wietnamie i tłumaczem języka wietnamskiego wykonującym tłumaczenia m.in. dla Straży Granicznej oraz Pania Dr Teresą Halik - wietnamolożką i pracownikiem naukowym UW, UAM oraz PAN. Ich informacje okazały się ż mało istotne i nie wniosły nic do artykułu. A może po prostu niezgodne z linią polityczną

20.czerwca.2008 z "Gazety Wyborczej" został zwolniony Leszek Maleszka czy wraz z jego odejściem zmieni się linia polityczna gazety?