- To była taka wojna, w której nie wygrał nikt, wszyscy przegrali. Są same ofiary. Ludzie cierpieli wszędzie. I kiedy sobie to uświadomiłam, przestałam bezmyślnie oceniać - mówi pisarka Kim Thúy, której rodzina, wraz z tysiącami innych boat people, uciekła z Wietnamu w trakcie trwania wojny wietnamskiej, zakończonej w 1975 roku zwycięstwem komunistów.
Kim Thuy /Vu Quang /INTERIA.PL
Katarzyna Pruszkowska: Czy "Ru" to książka autobiograficzna? Czy wszystko, co pani opisała, wydarzyło się naprawdę?
Kim Thúy: - Autobiograficzna, ale nie do końca - już jej pierwsze zdanie nie jest prawdziwe. Nie chciałam pisać o swojej historii, ale o historii Wietnamu. Dlatego napisałam, że urodziłam się podczas ofensywy Tet, choć w rzeczywistości przyszłam na świat 9 miesięcy później. Ofensywa była tak ważnym wydarzeniem dla moich rodaków, że nie mogłam jej tak po prostu pominąć milczeniem. Takich "dopowiedzeń" jest więcej - nasz statek nie został zaatakowany przez piratów, na pokładzie nie dochodziło do gwałtów - mogłam więc o tym nie pisać. Ale to się zdarzało, bardzo często się zdarzało, a ja chciałam pokazać tamte wydarzenia w szerszej perspektywie. Proszę jednak zapisać, że większość ludzi i zdarzeń jest autentyczna.
- Jedna historia jest od początku do końca zmyślona - nigdy nie poznałam mężczyzny, który zrobiłby dla mnie perfumy. Niestety.
Reklama
Jak wspomina pani Wietnam sprzed 1975 roku? Co zmieniło się po objęciu władzy przez komunistów?
- Mam poczucie, że żyłam w dwóch Wietnamach, że przeżyłam dwa dzieciństwa. Pierwsze trwało do 1975 roku - było wesołe, ograniczone tylko do życia rodzinnego. Miałam wiele ciotek, wielu wujków i kuzynów, w mojej świadomości Wietnam jako kraj nie istniał. Drugie dzieciństwo trwało od 1975 do 1978 roku. Wtedy rządy objęli komuniści, w moim rodzinnym domu zamieszkali żołnierze. Nagle, z dnia na dzień, wszystko się zmieniło - zaczęliśmy się inaczej odżywiać, inaczej zachowywać, inaczej ubierać. Wcześniej nosiliśmy białe, eleganckie stroje do tenisa, krótkie spódniczki, bluzki na ramiączkach. Potem - bure worki, które zasłaniały niemal wszystko. Ten drugi Wietnam był ciemniejszy, pełen strachu, przerażenia.
- Dziś jest już zupełnie inaczej - otwarty, tętniący życiem, kolorowy. Wietnamczycy są ciekawi świata, dzieci chętnie uczą się języków. Powiedziałabym, że w powietrzu unosi się wola życia, że ludzie chcą czerpać z niego, ile tylko się da. Dla Kanadyjczyków życie to coś oczywistego. Dla Wietnamczyków - nie. Oni smakują prawo do życia, do wolności.
Jako dorosła osoba wróciła pani do Wietnamu. Jak się pani odnalazła? Który kraj - Wietnam czy Kanadę - uważa pani za swój dom?
- Jako dorosła osoba wróciłam do Wietnamu. Myślałam, że skoro mam skośne oczy, mam wspomnienia i znam język - znam swój kraj. Szybko okazało się, że nie mam bladego pojęcia o tym, jak wygląda życie codzienne. Zapomniałam, że przez wiele lat Północ i Południe były od siebie oddzielone, więc panują tam inne zwyczaje. Musiałam od nowa uczyć się obyczajów i komunikacji.
- Podam przykład: w Wietnamie podwładny nigdy nie powinien patrzeć w oczy szefowi - to oznaka złego wychowania. W Kanadzie jest zupełnie odwrotnie, ale ja o tym nie pamiętałam. Więc kiedy zaczęłam pracować w Wietnamie nie mogłam zrozumieć, dlaczego moja sekretarka za wszelką cenę nie chce spojrzeć mi w oczy - szukałam jej wzroku, ona uciekała, peszyła się. Byłam "inna" do tego stopnia, że na targach brano mnie za Japonkę, gratulowano, że tak świetnie nauczyłam się wietnamskiego i życzono dalszych sukcesów w nauce. Więc jeśli powiem, że w swojej ojczyźnie czułam się jak cudzoziemka - zapewne się pani nie zdziwi.
- W Kanadzie zawsze czułam się jak w domu. Kiedy się z kimś umawiałam po raz pierwszy mówiłam rzeczy w stylu "będę miała czerwony szalik" albo "wezmę żółtą torebkę", chociaż mogłam powiedzieć, że jestem Azjatką. To wszystko zasługa spojrzeń Kanadyjczyków - nie patrzyli na mnie jak na cudzoziemkę, jak na kogoś obcego. Więc i ja sama tak na siebie nie patrzyłam. Oczywiście zdarzały się sytuacje, kiedy moje pochodzenie działało na plus - dostałam kontrakt w kancelarii prawniczej w Wietnamie, mimo, że moi koledzy mieli lepsze kompetencje i dużo bogatsze doświadczenie. Mój szef uznał jednak, że ja nadam się najlepiej.
- Nie mogę powiedzieć, że jestem z między dwoma kulturami. Ja jestem z obu tych kultur. Czuję się związana zarówno z kulturą wietnamską, jak i kanadyjską. Ale to Montreal jest moim domem, bo mieszkają tu moi synowie i moi rodzice.
Przed przybyciem do Kanady pani rodzina trafiła do Malezji. Dlaczego tam nie zostaliście?
- Opuszczając Wietnam wiedzieliśmy, że już nigdy tam nie wrócimy. Przed przylotem do Kanady spędziliśmy 4 miesiące w obozie dla uchodźców w Malezji. Warunki były straszne, ale cieszyliśmy się, że udało nam się tam znaleźć - wielu ludzi nie miało takiego szczęścia, ich statki tonęły. Pobyt tam porównałabym do ciąży - do oczekiwania na nowe życie. Moje "nowe życie" rozpoczęło się w Kanadzie, nie tylko symbolicznie. Wcześniej, jeszcze w Wietnamie, byłam bardzo słabym psychicznie, chorowitym dzieckiem. W Kanadzie wychowano mnie od nowa - na silną, pewną siebie, niezależną i odważną kobietę.
W książce bardzo dokładnie opisała pani tragiczne warunki panujące w obozie - przelewające się latryny, robactwo, brud...
- Nikt nie przewidział, że do obozu trafi tak wielu ludzi - został przygotowany na przyjęcie 200 osób, a zamieszkało w nim ponad 10 razy więcej uchodźców. Wszystko było przygotowane dla dwóch setek: studia z wodą pitną, schronienia, latryny. Warunki były koszmarne, choć społeczność międzynarodowa robiła wszystko, żeby nam pomóc. Wspomniała pani o tych przepełniających się, wylewających latrynach, robakach. To, co opisałam w książce, to może 30 proc. tego, co tam się działo. W rzeczywistości było dużo gorzej. Nie chciałam jednak napisać książki o warunkach życia w obozach dla uchodźców, dlatego ograniczyłam się do kilku wspomnień.
Kim Thúy: Ru
Ru to napisana z liryzmem i zarazem reporterską ostrością współczesna odyseja uciekinierki z powojennego komunistycznego Wietnamu. czytaj więcej
Jak wspomina pani swoje pierwsze miesiące w Kanadzie? Z książki wiem, że Kanadyjczycy przyjęli was ciepło, próbowali pomagać: zabierali na pchle targi, żebyście mogli niedrogo kupić podstawowe meble - z których, już w domu, wychodziły robaki...
- Kanadyjczycy chcieli nam pomóc za wszelką cenę. Czasem nie wiedzieli jak, ale też nikt im nie powiedział jak robić to dobrze. Nie traktowali nas z góry, choć nie rozumieli naszego języka. Gdybym jednak ktoś spytał mnie o zdanie, o to jak można poprawić sytuację imigrantów w ich "nowych ojczyznach" zaproponowałabym przydzielenie każdemu imigrantowi opiekuna w podobnym wieku. Dzięki temu każdy imigrant miałby swojego przewodnika po nowej rzeczywistości, nowy kraj nie kojarzyłby się z wyobcowaniem, ale z konkretnym imieniem, numerem telefonu, głosem przyjaciela. Opiekun również nie widziałby w imigrancie uciekiniera, ale kogoś z krwi i kości. W takich warunkach następuje komunikacja, humanizacja imigrantów - nie ma już powodu, by się ich bać.
- Może podam przykład? Znam pewnego studenta, Wietnamczyka, który podczas swojej pierwszej zimy w Quebecu okrutnie marzł. Ktoś doradził mu, żeby kupił sobie rękawiczki - ale takie z jednym palcem, bo są cieplejsze. Chłopak poszedł do sklepu, nie bardzo wiedząc, czego dokładnie szuka. W końcu kupił - kolorowe rękawice z jednym palcem. Kuchenne.
Czy nie obawia się pani reakcji rodziny? Pisze pani o rzeczach bardzo intymnych, które często pozostają w rodzinach tajemnicami.
- Moim celem nie było kalanie czyjegoś imienia czy ujawnianie sekretów rodzinnych. Jednak sądzę, że kiedy zabieramy się za pisanie - nie możemy się cenzurować, ograniczać. Dookoła istnieje wiele źródeł cenzury, więc jeśli ktoś chce się im poddać - nie powinien pisać. Warto zbadać swoje intencje - ja nie chciałam nikogo obrazić, chciałam przedstawić uniwersalną historię. Za wszystko, co napisałam, biorę pełną odpowiedzialność. Zresztą, jak już mówiłam, modyfikowałam pewne sytuacje, zmieniałam - nie są w 100 procentach prawdziwe.
- Myślę, że jedyną kwestią, która mogła poróżnić mnie i moją rodzinę, jest moja wizja komunizmu - bardzo pokojowa, stonowana. Tak, za taką wyrozumiałość moja rodzina może mnie ganić.
Skąd w pani taka wyrozumiałość wobec komunizmu?
- Kiedy, po wielu latach, wróciłam do Wietnamu, pracowałam na Północy. Tam przekonałam się, że nasza historia jest bardzo złożona i nie można jej poddawać jednoznacznej ocenie. Wietnamczycy z Północy - komuniści, chcieli bronić swoich braci przed kapitalizmem. Południe chciało ratować Północ z rąk komunistów - wszyscy mieli swoje powody i uzasadnienia dla swoich czynów. Ja jestem przekonana, że dobrze chciał każdy, panowała jednak niezgoda w kwestii środków. To była taka wojna, w której nie wygrał nikt, wszyscy przegrali. Są same ofiary. Ludzie cierpieli wszędzie. I kiedy uświadomiłam to sobie - przestałam bezmyślnie oceniać.
Książka "Ru" ukazała się nakładem wydawnictwa Drzewo Babel.
orginalny tekst pod linkiem: http://kobieta.interia.pl/news-kim-thuy-garsc-wspomnien-o-trudnej-ucieczce,nId,766678
Książka zapowiada się ciekawie / już w lutym będę ją miał
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz