4. z minutami. Jeszcze dobrze przed brzaskiem, a moi współspacze już zaczęli wstawać. Nie miałem wielkiego wyboru i też musiałem się zebrać. Wygramoliłem się z barchanów. Brrr jest chyba z 15 stopni, co przy wietnamskiej wilgotności oznacza przeszywające zimno. Na pocieszenie, jeden z moich nowych kolegów zaproponował filiżankę ciepłej herbaty na śniadanie. Wspaniała zielona, gęsta i ogromnie mocna zielona herbata wypita wprost z małej szklaneczki - dzień zaczyna się wyśmienicie. Z chęcią skorzystałem ze świeżo przyniesionej wody do mycia, wprost z górskiego strumienia.
Oglądamy motor i nie mniej uważnie siebie na wzajem. Wczorajsze spotkanie było naprawdę zaskakujące. Chyba nawet nieco bardziej dla moich gospodarzy niż dla mnie. Ku ich zaskoczeniu i nieukrywanej radości wielki białas okazał się przyjazny i zabawny - a do tego mówił co nieco po ludzku (czytaj: po wietnamsku). Oględziny motoru wypadają pozytywnie, poza powierzchownymi uszkodzeniami cała maszyneria ma się nie najgorzej i mogę ruszać w drogę. Z pewnością trzeba będzie jednak skorzystać z serwisu w Khe Sanh i zrobić przegląd. Na koniec wymieniamy adresy i robimy pamiątkowe zdjęcia przy "sprzęcie" chłopaków.
Teraz już rozumiecie, że mogli być w szoku widząc mnie po raz pierwszy.
***
Ruszam w dalszą drogę. Jest kiepsko. Droga pokryta jest błotem, kamieniami i zwalonymi drzewami. Na przejazd nocą nie było żadnych szans. Mijam kolejne zwałowiska ziemi, ale żadnych maszyn ani ludzi. W pewnym momencie droga znika w wielkiej błotnej lawinie. Cały fragment drogi miękko wpada w wysoką na kilka metrów górę piachu. Wygląda na to, że musiała zejść tej nocy bo błoto jest bardzo luźnej konsystencji, a intensywny brązowy kolor pokrywa zarośla po prawej stronie drogi, aż do strumienia. Gdybym jechał tędy w nocy .... na samą myśl przechodzą mnie ciarki.
Hmm. zastanwiam się co robić? O przejechaniu lub przejściu lawiny w poprzek nie ma nawet mowy. Trzeba coś szybko wymyśleć, postanawiam iść na całość i zjeżdżam po zboczu wprost do stumienia. Zbocze nie jest duże, dwa może trzy metry poniżej poziomu drogi. Wciskam jedynkę i zaczynami jechać wzdłuż - wychodzi nawet nienajgorzej, bo strumień płynie wartko, ale nie jest bardzo głęboki, a liczne piaszczyste pryzmy pozwalają na jazdę. Silnik buczy i rzęzi,ale jedzie.
Lawina omienięta, przez chaszcze wracam na drogę. Teraz wydaje mi się, że nie jest nawet taka zła. W porównaniu ze strumieniem można przynajmniej jechać z jakąś prędkością. Dojeżdżam do wsi, drewniane domki na niewielkich palach - po drodze krząta się kilka osób i cała chmara dzieciaków. Zwalniam, z za zakrętu wyłania się kolejna lawina blotna. Sic! Tym razem przynajmniej jest ekipa rozgarniająca błocko. Parkuję motor tuż przed lawiną i siadam na konarze drzewa razem z moejscowymi i robotnikami.
Dochodzi szósta i zacz yna się akcja udrożniania przejazdu. Dowiaduję się, że lawina zeszła dwie godziny wcześniej i dopiero teraz ekipa dojechała z ciężkim sprzętem. Mam czas aby porobić troszkę zdjęć ludziom i pracującej ekipie
NIEZŁA GÓRA BŁOTA
NO TO JAZDA .... Z TYM "KOKSEM"
Praca posuwa się z gazem. Widać, że dla tej ekipy to nie pierwszyzna.
OK, po 30. minutach da się przejechać. Postanawiam spróbować czy dam radę. Po obu stronach czekają motory i samochód zwożący drzewo. Wjeżdżam z gazem - jest jak na lodowisku. Motor mimo manewrów ślizga się niemiłosiernie. Sterowność jest żadna. Po chwili wywracam się i ląduję w błocie. Czkeający po obu stronach ludzie pomagają mi podnieść motor - okazuje się, że plastikowe klapki mają dużo lepszą przyczepność niż buty ecco ;) Wskakuję na motor i przejeżdżam na druga stronę.
Macham wesoło na pożegnanie i ruszam w dalszą drogę. Jest nie najgorzej, ostre poranne słońce szybko ścina błotnistą maź zamieniając ją w suche grudki gliny. Droga ostro kręci i pnie się do góry. Wyżej i wyżej, aż w pewnym momencie droga ostro wcina się w górę, a na horyzoncie pojawia się wspaniały widok pasm górskich w Laosie. Do granicy jest zaledwie kilka kilometrów.
Wspaniałe widoki nie mają końca - trochę kiepsko z drogą - pojawia się coraz więcej żwiru i kamieni.
i nagle ZONK!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Kolejna lawina. Droga znika, a dookoła góra błota. Tym razem przy lawinie siedzi ekipa kilkunastu robotników i stoi kilka motorów. Trwa ożywiona dyskusja - ale nie ma żadnych maszyn, ani żadnej akcji. Ludzie dyskutują. Po chwili narady ludzie zaczynają przepychać po błocie pojedyncze motory. Przyglądam się technice - bo kolejną osobą będę ja.
Jadę popychany przez robotników. Idzie nie najgorzej. Motor powoli przebija się przez brązową maź. Przejżdżam koło uwięzionej ciężarówki - chyba kierowca przecenił swoje możliwości....
...kolejny raz się udało.
Droga robi się wspaniała. Biegnie szczytem pasma górskiego. Zniknęły kamienie i maź pokrywająca drogę. Słońce grzeje bardzo ostro, ale przyjemny, delikatny wiatr sprawia, że jazda staje się przyjemna. Wkładam słuchawki do uszu, włączam muzykę i w drogę. Podziwiając krajobrazy mam znowu całą masę czasu by przemyśleć życie od nowa...
PRZYDROŻNA KAPLICZKA
Pojawiają się zabudowania i ludzie. Dojeżdżam do Khe Sanh. Prowincja wietnamska pełna jest niesamowitych widoków. Tak różnych od tych do których przywykłem mieszkając w Hanoi.
ŁADOWANIE STAREGO IFA
DOMY...
DOMY ....
BOJOWE NAPISY
TELEFON ? A GDZIE MAM K... DZWONIĆ?
PUNKT PIELĘGNIARSKI
ZAKAZANA W WIETNAMIE - ANTENA SATELITARNA
LUDZIE W DRODZE
WZGÓRZE KHE SANH
Dochodzi 11. Dojeżdżam do Khe Sanh. Kiedyś miejsce jednej z największych potyczek w czasach wojny wietnamskiej (a właściwie II wojny indochińskiej). Dzisiaj miasteczko w pobliżu granicy z Laosem. Lokalne centrum przemytnicze środkowym Wietnamie. Nieco zapyziałe, droga w centrum jest mocno zniszczona i pokryta grubą warstwą pyłu. Okoliczne domy również są lekko poszarzałe, a przejeżdżające autobusy i ciężarówki wzbijają tumany szaro - brązowych drobinek. Koszmar.
Objeżdżam miasteczko. Udaje mi się znaleźć interesujące mnie miejsce. Warsztat. Wymieniam olej, wymieniam polamane plastiki, naprawiam stacyjkę, prostuję obudowę silnika, trzeba również wyprostować felgi..
....rachunek ponad 300.000 VND.
****
Słońce grzeje niemiłosiernie. Zajeżdżam do kafejki o ciekawie brzmiącej nazwie Bao Chau. Kawa, bułka i jajka sadzone. Trochę spóźnione, ale zawsze. Miła kelnerka o słusznym wyglądzie jak na Wietnamkę niechętnie - ale daje się sfotografować....
....po jedzeniu kwadransik na relax i trzeba jechać dalej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz